Ile już razy w swoim życiu powiedziałeś/powiedziałaś; „Poddaje się. Nie mam już siły, by dalej walczyć”?
Myślisz, że ja tak nie pomyślałam, kiedy od pierwszego wylewu minęło kilka lat, a ja w dalszym ciągu nie osiągnęłam tego, co chciałam, a moje życie było wypełnione ciężką pracą polegającą na ciągłych ćwiczeniach mających doprowadzić mnie do osiągnięcia upragnionej sprawności.
Szłam z tym krzyżem, mój mąż pomagał mi go nieść, ale ja tego krzyża tak naprawdę nie chciałam.
Ale zostałam dotknięta przez Boga i On mnie uzdrowił, a posłużył się kapłanem i jego rękami na Mszy o uzdrowienie. Nie było to jednak uzdrowienie, jakie wyobraża sobie większość ludzi. Nie wstałam nagle z wózka i nie zaczęłam sama chodzić. Moja dusza została uzdrowiona, a to było o wiele lepsze uzdrowienie.
Teraz zupełnie nie przeszkadza mi mój stan, a upadki się zdarzają, tylko, że wtedy od razu myślę o Jezusie – On za każdym razem wstawał, gdy upadał, a Jego brzemię było znacznie cięższe niż moje.
Wiem, że On bardzo na mnie liczy i mi kibicuje, tak jak i całe niebo, więc nie mogę się poddać. Każdy mój ból, każdą trudność łączę z Jego cierpieniem i wiem, że On je wykorzysta w najlepszy możliwy sposób.
Ja wiem, że sama z siebie nic nie mogę, ale Nim mogę wszystko.
I choć nie widzę dokładnie celu swojej wędrówki, to jedno jest pewne – będzie tam Jezus, a mi to wystarcza.
Ewelina Szot