Ja też trzymałam kiedyś kurczowo takiego małego misia o nazwie „ja sama” i nie chciałam go oddać Jezusowi.
Trzymałam tego misia kilka lat. Przez ten czas ciężko ćwiczyłam, a efekty były, choć okupione wielkim wysiłkiem.
I tak naprawdę pojawienie się Jezusa w moim życiu zmieniło wszystko.
Może fizycznie zmieniło się niewiele, ale w środku jestem zupełnie innym człowiekiem. Już nie jestem tą dziewczyną, która bała się wszystkiego, a zwłaszcza tego, co ludzie powiedzą. Dziś wcale mi nie przeszkadza, że ludzie się patrzą, że gadają.
Koło mnie idzie Jezus, więc czego mam się bać?
Niech ludzie patrzą, niech widzą, że w takim stanie można być szczęśliwą.
To jest tak, jak w tej Ewangelii, gdy Jezus przyszedł do apostołów po wodzie, gdy oni byli na jeziorze, była noc i trwała burza. Kiedy chciałam zrobić wszystko sama albo tylko z pomocą ludzi niewiele ruszyłam z miejsca. Może fizycznie dużo się zmieniło, ale psychicznie prawie nic, a tak właściwie to z każdym dniem było coraz gorzej.
Ciężko mi było zaakceptować sytuację, że utraciłam swoją sprawność, w tym zdolność chodzenia. Mnie, która kiedyś tańczyła w zespole tanecznym i była strażaczką.
Aż tu nagle, ze strony, której się nie spodziewałam, przyszedł Jezus, zmienił moje życie i „moja łódź znalazła się na brzegu” – pomógł mi z tym, co mnie tak ograniczało. Zburzył bariery, wyciągną mnie z klatki moich obaw, pomógł mi wyjść z tego psychicznego więzienia, w którym poniekąd sama się zamknęłam.
Teraz moje życie jest zupełnie inne. Możesz wierzyć w to, co piszę lub nie. Ale co jeśli mam rację? Co jeśli prawdziwe szczęście możliwe jest tylko z Bogiem, a ty od lat szukasz go tam, gdzie go nie ma?
Ewelina Szot